Prędko zebrałeś swoich ludzi i wyruszyliście do Talasan -największego miasta portowego w Imperium. Tam znaleźliście statek, którego kapitan zgodził się - choć nie bez oporów - zabrać was na Rekmor. Po tygodniu rejsu, dotarliście na wyspę. Statek zawinął w jednej z zatoczek. Żeglarze wyraźnie się bali wychodzić na ląd w tym miejscu. Żaden argument nie był ich w stanie do tego skłonić. Cóż, wystarczy tyle, że na was zaczekają. Przy swoim boku nie potrzebujesz nikogo więcej, prócz swoich towarzyszy.

Wyspa jest dzika i nieprzyjazna. Jej powierzchnię pokrywają głównie skały, jedynie gdzieniegdzie rosną jakieś rachityczne drzewka czy kępki trawy. Mgła utrudnia widoczność. Co gorsza, po jakimś czasie okazuje się, że gnieżdzą się w niej pewne istoty, które nie są zadowolone z waszej obecności. Na pierwszy rzut oka to zwierzęta, ale po chwili oględzin okazuje się, że to jakieś mutanty, o czym świadczą takie cehy jak dodatowe kończyny, oczy, kolce porastające ciało, czy nienaturalne rozmiary. Wszystkie są wyjątkowo agresywne - nawet te roślinożerne (Beloqowi niemalże rozpruła brzuch szarżująca na niego z rogami, monstrualna koza o trzech krwistoczerwonych oczach). Nie ulegało wątpliwości, że to moc Sanktuarium tak je wypaczała. Zresztą... Cały czas czujeś jego obecność. Nie tylko moc, ale... coś bardziej namacalnego. Głosy w twojej głowie. Przyzywają cię... Dzięki nim, pomimo mgły, bezbłędnie odnajdujesz drogę.

Po jakimś czasie, stajecie przed rozpadliną. Kiedy spoglądasz w dół, nie jesteś w stanie dojrzeć dna - czy to z powdu mgły, czy głębokości przepaści. Drewniany mostek wiszący na linach, prowadzi na drugą stronę - gdzie możesz dostrzec dziurę w skalnej ścianie, będącą wejściem do jakiejś jaskini. Niestety, wejście na most zagradza kilka postaci. Bez problemu rozpoznajesz Abrakanta. Mag jest otoczony przez kilku żołnierzy, opancerzonych w czarne zbroje płytowe, pokryte kolcami.

- Jak widzę, dotarłeś za mną aż tutaj, klecho. - Daje się słyszeć zza maski głos samozwańczego lorda. - Już wkrótce posiądę moc Sanktuarium... A wtedy świat zadrży. Jaka szkoda, że nie będziesz mógł być świadkiem mojego triumfu... Zabić ich! - elitarna gwardia czarnoksiężnika ścina się z twoimi ludźmi. Choć wojownicy Mroku walczą jak demony, a ich pan wspiera ich zaklęciami, wkrótce ulegają twoim dzielnym towarzyszom. Widząc ich klęskę, Abrakant zaczyna biec po mostku, aby jak najszybciej dotrzeć do Sanktuarium. Doganiasz go i wbijasz miecz w plecy, a potem wyrywasz zakrwawioną klingę. Umierający Abrakant traci równowagę i spada z mostku prosto w otchłań. W czasie lotu coś dziwnego się z nim dzieje - jego ciało się rozpada, tak, że po chwili jedynie zbroja, płaszcz i maska lecą w dół - a za jakiś czas i one znikają z pola widzenia.

Stoisz wciąż na brzegu, chyboczącycego się pod wpływem biegu, mostku. Głosy w twojej głowie nasilają się... Moc rządząca Sanktuarium pragnie znaleźć nosiciela, a teraz, kiedy Abrakant nie żyje, jesteś jedyną wystarczająco potężną istotą na Rekmor. Kuszący głos roztacza przed tobą wspaniąła wizję - obiecuje, że da ci siłę, dzięki której będziesz mógł rządzić żelazną ręką Imperium, ba, całym światem... Dzięki niej zaprowadzisz ostateczny pokój i porządek... Podświadomie robisz krok w kierunku wejścia do jaskini.

- Ten mostek wygląda na niebezpieczny. - słyszysz głos Laury. - Być może powinnam pójść przodem, dla pewności?

  • Co?! Przejrzałem twoją zdradę! Chcesz dostać się do Sankturium przede mną, aby zagarnąć jego moc!
  • Jesteś żałosna. Przestań się płaszczyć przede mną. A do Sanktuarium pójdę sam.
  • Dziękuję, ja pójdę pierwszy. Nie chciałbym, żeby coś ci się stało. Ale możesz mi towarzyszyć, jeśli chcesz.
  • Co?... Ale ja wcale tam nie idę! To złe miejsce... Opuśćmy je czym prędzej!